piątek, 27 maja 2011

Sempre Pizza e Vino - Viva la Pizza!

Świat kocha pizzę i ja też. Uczucie narodziło się we mnie pewnego deszczowego dnia, gdy po kilkunastogodzinnej podróży samochodem, znalazłam się w niewielkim miasteczku na północy Włoch. Sezon turystyczny już dawno minął, było ciemno, spokojnie i zimno jak diabli.

W poszukiwaniu czegoś do jedzenia trafiłam do trattorii, a przynajmniej tak mi się wydaje, że to była trattoria, bo od tego dnia minęło już sporo lat. Przy kwadratowych stolikach przykrytych zwykłą ceratą w czerwono-białą kratkę siedzieli włącznie miejscowi. Wówczas, o święta naiwności!, myślałam, że trafiłam do włoskiego odpowiednika naszego baru mlecznego i byłam załamana. Głód i zmęczenie kazały jednak zamawiać, więc zdecydowałam się na pizzę „cztery sery”.

O Madonna! Cóż to była za pizza!

Cieniutkie ciasto z wysokim brzegiem, wyraźne smaki każdego sera, wszystko idealnie się komponowało, było świeżutkie i niebiańsko pyszne.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że czas być może nieco ulepszył smak owej pizzy i nie ma szans, bym powtórzyła to doświadczenie, bo taka potrawa nie istnieje. Więc nie skreślam od razu wszystkiego, co nie zbliżyło się do ideału, ale dzięki tej niewielkiej włoskiej jadłodajni wiem, że pizza może być dziełem sztuki.

Dlatego mimo, że lubię pizzę, to moim zdaniem zamawianie jej jest czynnością wysoce ryzykowną. Ale wreszcie mam dobrą wiadomość: znalazłam w Gdańsku miejsce, gdzie perspektywa otrzymania talerza z włoskim przysmakiem nie wzbudza mojego przerażenia. Wręcz przeciwnie, bo przywołała opisane wyżej wspomnienie: trochę przez obrusy w biało-czerwoną kratkę, ale głównie z powodu dobrej pizzy.

Sempre Pizza e Vino ma świetną lokalizację. Kiedy już turysta sfotografuje się z Neptunem, pospaceruje Długim Pobrzeżem i dotrze do Targu Rybnego, to (jeśli jeszcze dotąd nie zdecydował się na jakiś lokal) z pewnością jest śmiertelnie głodny. Restauracja jest malutka, ale w sezonie kusi wystawionymi na zewnątrz prostymi drewnianymi stołami, na których bieleją obrusy. Nic tylko przysiąść i zamawiać – widok na Motławę za darmo. Jeśli jednak ktoś zechce wejść do środka, tym lepiej. Lokal utrzymany jest w klimacie włoskiej trattorii, gdzie równie ważne jak jedzenie jest swojski klimat. Wystrój prosty, króluje czerń i biel, menu wypisane kredą na tablicy, na półkach wystawione oliwy w różnych smakach, a drewniana skrzynka ze świeżą bazylią stoi na kontuarze wieczorem listki są już bardzo obskubane - dobry znak. Obsługa (sympatyczna) jest na wyciągnięcie ręki, można podpatrzeć jak kucharz formuje placek, dopytać o stosowane składniki albo obejrzeć z bliska tarkę do sera –przyjemne urozmaicenie wizyty. W tle słychać włoską muzykę, jednym słowem wszystko tu ma ręce i nogi, widać, że ktoś przemyślał sprawę wystroju zanim otworzył lokal.

Teraz menu – króluje oczywiście pizza. Na cienkim cieście, bardzo godnym polecenia, należy od razu jasno powiedzieć. Ładnie upieczona, dobrze wyważona ilość nadzienia do ilości ciasta i naprawdę smaczna. Jedyne czego bym się czepiała (bo ja z natury jestem czepialska), to przy pizzy ze szpinakiem spodziewałabym się więcej zielonego koloru, tymczasem na moim placku było tylko kilka niewielkich szpinakowych wysp. Indagowana kelnerka wyznała, że to taki „skoncentrowany smak” – widziałam już takie rozwiązania, ale mnie nie przekonują, bo szpinak mi smakował i chętnie zobaczyłabym go w większych ilościach. To samo dotyczy pizzy z gorgonzolą – aromatycznego sera też nie było zbyt dużo.

Ale teraz przejdę do pizzy, którą mi tam polecono i sama też zamierzam to robić: Di Parma. Sama pizza jest klasyczna: sos pomidorowy, mozzarella, szynka parmeńska i dodatkowo podawana jest z sałatką. Niby nic szczególnego, ale owa sałatka jest na wierzchu. Na gorącej pizzy, rozłożona jest rukola, pomidorki koktajlowe, wszystko skropione oliwą i posypane płatkami parmezanu – dla mnie bomba!

Deserów niestety nie próbowałam, bo jedna cała pizza to i tak za dużo jak na moje możliwości. Najbardziej kusiło oczywiście tiramisu, może następnym razem dam się skusić.

Reasumując: bardzo smaczna pizza na przepysznym cieście. Wyróżnia się bardzo na plus wśród krajowej oferty włoskiej kuchni (w większości przypadków należałoby raczej powiedzieć: pseudo-włoskiej). Właściwie nie bardzo mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadłam taką smaczną pizzę.

Harmonijny wystrój przyciąga uwagę i wszystko razem sprawia wrażenie, że naprawdę, choć na chwilę, przenieśliśmy się na południe Europy.

Ceny – raczej wysokie (chociaż bynajmniej nie horrendalne, najtańsza Margherita 18 złotych, wspomniana Di Parma – 32), ale biorąc pod uwagę lokalizację niespecjalnie mnie to dziwi. Poza tym brutalna prawda jest taka, że jeśli za pizzę płacę 10 złotych, to w większości przypadków nie jest warta złamanego grosza. Nie żałowałam wydanych tam pieniędzy, byłam już dwa razy i podejrzewam, że jeszcze wrócę.

Anka

Sempre Pizza e Vino, Targ Rybny 11, Gdańk

kwiecień i maj, 2011

sobota, 14 maja 2011

Kung Food – Niezwykły fast food

Często zdarza mi się jadać poza domem. Główną tego przyczyną są moje późne powroty z pracy, które nie sprzyjają gotowaniu, ale nie mniejsze znaczenie ma fakt, że pracuję i mieszkam w miejscu, które obfituje w lokale gastronomiczne. Oczywiście nadal daleko nam do krajobrazu, jaki widać w centrach popularnych europejskich miast, ale obserwuję gdańską Starówkę od ponad dziesięciu lat i jestem zdania, że jest coraz ciekawiej. Ostatnio skonstatowałam, że polityka urzędu dzieląca Starówkę na strefy o różnej randze znajduje odbicie w rzeczywistości. Długa, Długi Targ i Długie Pobrzeże (może jeszcze Piwna z Chlebnicką) to coraz bardziej strefa prestiżu. Pozostałe uliczki rządzą się swoimi prawami, czyniąc je dostępnymi dla portfela tubylca. Spójrzmy dla przykładu na ciąg ulic Pańska – Węglarska – Tkacka, gdzie w ciągu ostatniego półrocza pojawiło się kilka jadłodajni kierujących ofertę do tzw. lokalsów.

Najnowszym punktem w tej części Starówki jest bar Kung Food na Węglarskiej, który ulokował się w miejscu zajmowanym do niedawna przez cukiernię Sowy. Wystrój nie jest wyszukany: proste stoły, ławki z europalet, na ścianie rysunek jak z japońskich kreskówek. Oferta też nie jest zbyt bogata: w menu znajdziemy zupę i makaron z mięsem i warzywami (ponoć dostępny również w wersji z krewetkami). Miły pan za ladą otwarcie przyznaje, że to prosty fast food – codziennie jest to samo danie, ale jego smak możemy zmieniać za pomocą wybranych sosów i dodatków.

Już byłam bliska wyjścia, bo jak to – tylko jedno danie? Za 11 zł? I to w dodatku makaron? Wstyd przyznać, ale jedynym pociągającym mnie elementem były papierowe pudełeczka, jakie nie raz widywałam w amerykańskich filmach kryminalnych, więc jeśli raz mogę się poczuć jak nowojorski glina, to niech będzie makaron. Pan zza lady zasugerował dodatki: sezam i prażoną cebulkę, a na sos curry zdecydowałam się sama, po tym jak usłyszałam, że jest na mleczku kokosowym.

I teraz czas na podsumowanie.

Bardzo chciałabym, żeby tak smakowały wszystkie fast foody. Ten smak uzależnia i nie daje o sobie zapomnieć. Makaron i warzywa są jędrne, sezam i cebulka wspaniale kruche a sos delikatny, z lekką nutą curry i kokosa. Wszystko razem, pomimo kontrastów, pasuje idealnie. Jedyną wadą jest wielkość porcji – czegoś tak smacznego mogłabym zjeść dwa razy więcej. W tym przypadku warto jeść pałeczkami, nie tylko po to, by do końca poczuć klimat chińszczyzny, ale również dlatego, żeby dłużej delektowac się smakiem.

Naprawdę, nigdy nie sądziłam, że coś podobnego napiszę o zwykłym fast foodzie.

Marta, 2011-05-02

Kung Food, Gdańsk, ul. Węglarska 1

sobota, 7 maja 2011

Mamma Cafe – Przyjazne miejsce

Ile by nie mówić o tradycjach kulinarnych naszego narodu, to z pewnością nie mamy zwyczaju jedzenia na mieście. Nie dla nas wieczorne posiedzenia w kawiarnianym ogródku, nie dla nas rodzinne obiady w knajpce, ani codzienna kawa w lokalu z ekspresem wielkości szafy. Chociaż jeśli chodzi o to ostatnie, coś się zaczyna zmieniać i chociaż do Wyspiarzy, którzy kawiarnię mają na każdym rogu, jeszcze nam daleko, to i u nas pojawia się coraz więcej przybytków tego rodzaju. Niestety, z oczywistych powodów zjawisko to dotyczy niemal wyłącznie szeroko pojętego centrum miasta, a zdecydowanie omija wszelkie sypialnie.

Więc kiedy z jednym, a potem drugim dziecięciem w wózku biegałam po smętnych i nudnych uliczkach gdańskiej dzielnicy Południe, często nachodziło mnie marzenie o dobrej kawie. Może być na wynos.

Moje dzieci są już samobieżne, ale ja na pewno nie raz pojawię się w kawiarni Mamma Cafe. Otwarta na początku kwietnia przy ulicy Nieborowskiej kusi jeszcze nowością, lecz to nie jedyny jej atut.

Jak sama nazwa wskazuje, właściciele kawiarni należą do nielicznej w naszym kraju grupy osób faktycznie prorodzinnych. To widać natychmiast po wejściu, ponieważ najmłodszych można zamknąć na specjalnym wybiegu, gdzie mogą tarzać się po wykładzinie i zajmować demontażem zabawek, ewentualnie, już poza ogrodzeniem, tworzyć arcydzieła plastyczne przy pomocy kredek. Oczywiście kawiarnia zaprasza nie tylko rodziców z dziećmi. Dobra kawa każdemu się należy.

Wystrój jest prosty i przyjemny, konsekwentna, ciepła zielono-brązowa kolorystyka, proste stoliki z krzesłami lub kanapami i, dla mnie bardzo miła niespodzianka, świeże tulipany na każdym stole. Taki drobiazg od razu poprawia nastrój.

Kawiarnia chwali się domowymi ciastami. Właściciele podobno długo i wytrwale wypróbowywali ofertę wielu cukierników, aż wreszcie znaleźli to, czego szukali. Naturalnie nie zdążyłam spróbować wiele, ale ciastko owsiane pachniało pięknie i było smaczne, a sernik też był bardzo porządny. Klasyczny, wilgotny i twarogowy, nie za słodki – słowem: warto.

W ofercie są też kanapki na ciepło dla tych, którzy stronią od słodyczy.

Owszem, przyznaję: jestem stronnicza i pozytywnie nastawiona do recenzowanej dzisiaj kawiarni. Ale każda matka małych dzieci chyba przyzna, że pięć minut spokoju i wypita kawa od razu zmienia podejście do życia. Takie luksusy są możliwe tylko wtedy, gdy potomstwo śpi, bądź jest szczęśliwie zajęte.

Matki z dziećmi nie muszą być zamknięte w domu. A dzieci niech się od małego uczą co można, a czego nie można w lokalu.

Reasumując: przyjemne wnętrze, pyszna kawa i smaczne ciasto.

Naprzeciwko kawiarni, po drugiej stronie ulicy znajduje się jeden z sensowniejszych placów zabaw w okolicy. Oczyma duszy widzę, jak rodzic bierze kawę na wynos i pobyt na placu przestaje być dla niego torturą, a staje się miłym elementem dnia.

Czego i Państwu życzę.

Mam tylko nadzieję, że Mamma Cafe przetrwa, w czym zamierzam ją czynnie wspierać.

Anka

kwiecień, 2011r.

Mamma Cafe, ul. Nieborowska 8

wtorek, 19 kwietnia 2011

Cafe Fikcja – Radość dla ciała i dla ducha

Kto jeździł ostatnio samochodem po Gdańsku Wrzeszczu, ten wie – dzieje się! Człowiek skręca i nagle ląduje na buspasie, więc jako osoba praworządna natychmiast zmienia pas na właściwy, by wlec się nim jak ślimak. I tylko patrzy jak rzeczonym buspasem śmiga w tym czasie sto samochodów.
Do sprawy podchodzę jednak filozoficznie, włączam sobie radio w samochodzie i nastawiam się na przetrwanie. Zresztą, na szczęście, do Wrzeszcza rzadko mi po drodze, zapuszczam się tam tylko wtedy, gdy zmuszą mnie do tego jakieś konkretne sprawy.

Ale, ale... To nie do końca prawda. W samym centrum Wrzeszcza, tuż nad Restauracją Newską jest jedno miejsce, do którego najchętniej przychodziłabym codziennie.

Tu dygresja: nie umiem pić kawy bez czegoś do czytania. Ba! Nagminnie zachowuję się nieelegancko i czytam przy jedzeniu. Co prawda już niemal trzydzieści lat temu nauczyłam się, że jeśli na obiad jest pomidorowa, to bezpieczniej wziąć gazetę niż książkę, ale nałóg trwa. Dlatego połączenie kawiarni i księgarni to mój prywatny raj. Szczególnie, jeśli wygląda tak, jak Cafe Fikcja.

Wnętrze kawiarni jest proste i bezpretensjonalne. Małe stoliki, jasne, wygodne fotele, a na ścianach białe regały z książkami. Książek może nie jest bardzo dużo (bo i lokal niewielki), ale za to różnorodne. Duża półka z książkami dla dzieci, są książki kucharskie, biografie, reportaże, kryminały, znajdzie się również coś z literatury obcojęzycznej. Nic tylko zamówić kawę, rozsiąść się i poczytać.
Dla tych, którzy wolą poczuć się bardziej romantycznie, znajdzie się siedzenie stylizowane na altankę ogrodową (czy coś w tym guście) – ja tam wolę zwykłe fotele, ale bez problemu wyobrażam sobie, że ta przyjemna dla oka ażurowa i kwietna konstrukcja znajdzie wielu amatorów.

Zamówiłam Cappuccino.
- Małą kawę? – zapytała pani pokazując standardowych rozmiarów filiżankę – Czy może woli pani duże Cappuccino? – dodała wyciągając coś o pojemności wiadra.
Oczywiście, że chciałam dużą. Propozycja była trafiona w dziesiątkę, jako że akurat miałam czas na niespieszne delektowanie się napojami.

Zaraz, zaraz, kawa to nie wszystko. Teraz będzie najlepsze: ciasta. Proszę Państwa! Prawdziwe, domowe ciasta. Żadna ściema, to było jasne w momencie, gdy zobaczyłam wierzch szarlotki. Wspaniałe kruche ciasto, idealnie przyrumienione z wierzchu, pod nim piana z białek oraz gruba warstwa jabłek. A gdy poczułam zapach, wiedziałam, że dokonałam dobrego wyboru. Szarlotka była fantastyczna, u mnie w wersji na ciepło z lodami (zrezygnowałam z bitej śmietany, więc dostałam dwie gałki lodów – też pyszne).

Za kawę-gigant zapłaciłam 12 złotych, a za szarlotkę z lodami 8,80 – ciasto dostałam z rabatem, bo trafiłam na szczęśliwe godziny (od poniedziałku do piątku, bodajże w godzinach 12-15).

Z ciekawostek: podobało mi się uwzględnienie lokalizacji, bo w karcie można znaleźć na przykład „Pożegnanie z Newską” czyli herbatę z konfiturą – cytuję z głowy, czyli z niczego, więc wybaczcie, jeśli coś pokręciłam.


Poza tym Cafe Fikcja żyje: organizuje spotkania autorskie, koncerty lub imprezy dla najmłodszych z książką w roli głównej. Nic tylko przyjść, napić się kawy, herbaty lub czegoś mocniejszego i miło spędzić czas.

Żałuję tylko, że nie dane mi było spróbować sernika i ciasta czekoladowego – wyglądały naprawdę apetycznie.
To nic, nadrobię następnym razem.

Z przyjemnością polecam.

Anka, 19.04.2011r.

Cafe Fikcja, Gdańsk Wrzeszcz, al. Grunwaldzka 99/101 (nad Restauracją Newską)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Mon Balzac - Po prostu smacznie

Na śniadanie do restauracji Mon Balzac dostałyśmy się dopiero za drugim podejściem. Uparłyśmy się na to miejsce jak rzadko, bo wcześniejsze dwie wizyty wypadły bardzo zadowalająco i chciałyśmy sprawdzić również poranne menu. Z trudem wyczekałyśmy aż wskazówki zegara wskażą dziesiątą i pospieszyłyśmy na ulicę Piwną.

Przyganiać zawsze łatwiej jest niż chwalić, ale w tym przypadku najpierw będą wyrazy uznania. Do restauracji Mon Balzac zawsze mam ochotę pójść, bo jedna, najważniejsza rzecz pozostaje chwalebna: tam dają smacznie jeść. Po prostu. W dodatku obsługa miła, a ceny rozsądne. Nie mówię, że jest najtaniej, ale stosunek ceny do jakości jest bardzo zadowalający. Jeśli za wielką porcję wspaniałych krewetek królewskich płacę 39 złotych, to naprawdę nie ma co narzekać.

Tu dygresja: z przykrością stwierdzam, że im częściej jadam coś poza domem, tym bardziej jestem załamana poziomem gastronomii. A przecież naprawdę wcale nie żądam tak wiele, może tylko, żeby omlet nie był naleśnikiem, jajko sadzone miało płynne żółtko, a boczek nie był starszy ode mnie. W Mon Balzacu o takie rzeczy nie muszę się martwić. Mogę sobie powydziwiać na drobiazgi, ale pamiętam przy tym, że jest to jasny punkt na mapie gdańskich placówek żywieniowych (bo niektóre trudno nazwać restauracjami).

Wracając do śniadania. Zamówiłyśmy Crocque Monsieur i Crocque Madame i, kiedy już zachwyciłam się wspaniałym smakiem idealnie przypieczonego sera, dotarły do mnie zastrzeżenia Marty. Faktycznie, piramidka z czterech kromek sprawia, że w środku mamy nie tosty, ale zwykłą kanapkę. Generalnie nie mam nic przeciwko nowym wersjom klasycznych przepisów, a i ser był pyszny, ale zamysł kucharza wydaje mi się tu chybiony. Tost, z założenia, powinien być przypieczony.
Za to dodatek w postaci sałatki z warzyw był prosty, smaczny i ładnie równoważył cięższe tosty.

Makarony, bo też miałam przyjemność kosztować, bardzo dobre. Kaloryczne, to fakt, ale sos z gorgonzolą był aromatyczny i zdecydowany w smaku, a wersja z krewetkami także przypadła mi do gustu.

Próbowałam również tarty z gruszkami – i cóż tu więcej powiedzieć: polecam.

Ale prawdziwe peany należą się crème brûlée. Fakt, że nie jestem tu obiektywna (tak, jakbym kiedykolwiek była!), bo ten deser należy do moich ulubionych, ale sposób podania wyjątkowo mnie zachwycił. Na dnie pucharka znalazłam konfiturę z wiśni, a na górnej warstwie ciepłego, chrupkiego karmelu rozpływał się cytrynowy sorbet – nieprzekombinowane, a kwaskowate owoce idealnie przełamały słodycz delikatnej i kremowej masy. Po takim zwieńczeniu obiadu przychylniejszym okiem patrzę nawet na nazwy potraw w karcie, które brzmią następująco: „Crème brûlée – aksamitny krem waniliowy na wiśniowej konfiturze strzeżony przez cytrynowy sorbet”.
Jeśli bowiem chodzi o nazwy, to faktycznie kogoś poniosła fantazja. W karcie można przeczytać też o tarcie „w sałatkowym ogrodzie z marynowanych warzyw” albo „Brownie czyli iście czekoladowe ciasto pod kołderką z ciepłych malin i zazdrośnie zimnymi lodami waniliowymi”. Nie jestem miłośniczką takich popisów elokwencji, ale należy uczciwie dodać, że owe kwieciste frazy współgrają z wyglądem karty, przywołującym skojarzenia z szalonymi latami dwudziestymi. A jeśli ktoś szuka na stronach menu życiowych prawd, znajdzie je w postaci złotych myśli Honoriusza Balzaka.

Obsługa też wypada na plus, kelnerki i kelnerzy sprawiają rzadkie wrażenie osób przygotowanych do swojej pracy. Szczególne wyrazy uznania kieruję do pewnego przemiłego pana (którego imienia oczywiście nie znam i wątpię, żebym go rozpoznała, bo nie mam pamięci do twarzy) – dobry kelner również wpływa na przyjemną atmosferę, więc bardzo miło wspominam wieczór w Mon Balzacu spędzony z przyjaciółką.

A propos atmosfery, nastrojowy mrok sprawia, że to idealne miejsce na randkę dla nieśmiałych. Rano na szczęście jest jaśniej, można więc bez problemu zlokalizować półkę z książkami i stojak na gazety przy wejściu do restauracji. Miły szczegół.

Reasumując: niedługo znowu wybiorę się na obiad do Mon Balzaca.

Jeśli będzie wolny stolik – rezerwacja kosztuje 50 złotych, a chętnych nie brakuje.

Anka, 31.03.2011r.

Mon Balzac, Gdańsk, ul. Piwna 36/39

czwartek, 14 kwietnia 2011

Ostro!

Czasami, tak jak dziś, mam ochotę na coś prawdziwie męskiego. Ma być ostro, zdecydowanie a przede wszystkim szybko. Kebab u Turka? Green way? Nuda. Chcę czegoś nowego. Może Meksykanin?

Lokal Burritos przy ulicy Św. Ducha otwarto jakieś dwa, trzy tygodnie temu; nawet gdybym nie przechodziła tamtędy codziennie, mogłabym się o tym przekonać oglądając wnętrze lokalu. Świeżo malowane ściany biją po oczach ognistą czerwienią i głęboką czernią. Jest wyraziście, nowocześnie i wygodnie. Wszystkie stoliki stoją przy długiej karmazynowej sofie, oprócz tego można usiąść na stołku przy jednym z dwóch wysokich blatów. Najfajniejsze jest miejsce, które zajęłam: wysoki stołek przy oknie, bo pozwala obserwować ruch na ulicy. Wcześniej nie oglądałam skrzyżowania z tej perspektywy. I pomyśleć, że kiedyś uważałam siedzenie w witrynie za niedorzeczne.

Same dania nie są zaskoczeniem. Za cenę kilkunastu złotych zjemy tortillę wypełnioną warzywami, ryżem, mięsem i gęstym, pikantnym meksykańskim sosem (wiem, powinno się mówić salsa, ale ja człek prosty). Dla mnie sos okazał się zbyt pikantny, ale w końcu czego się spodziewać po meksykańskim daniu? Ważne, że warzyw i mięsa jest naprawdę dużo, a wszystko świeże i miłe dla oka. Do pełni szczęścia brakuje jednak smaku, ale na to pewnie znajdzie się rada. Czy mięso serwować cieplejsze? A może sos wzbogacić o inne walory niż palący ogień? Tego nie wiem, ale wiem na pewno, że coś trzeba zmienić.

Na koniec kilka słów o obsłudze. Panowie za ladą mili, uśmiechnięci, widać, że się starają. Wrażenie psuł, o dziwo, właściciel, który w obecności klientów zwracał uwagę pracownikom, robił zamieszanie układając sztućce i inne utensylia, informując przy tym wszystkich, że „nożyczki, to, o! tu będą leżały”. Do tego głośno i wylewnie witał się ze znajomymi, którzy przyszli oglądać nowy biznes.

Podsumowując: zdrowo, niedrogo, porządnie i z miłą obsługą. Pozostaje mieć nadzieję, że pan kierownik nie będzie już przeszkadzał swoim ludziom przy pracy. Lepiej niech pomyśli jak podkręcić smak.

Burritos, Gdańsk, ul. Świętego Ducha
13/15/17 Marta 2011-04-14

środa, 30 marca 2011

Szpinaku, wróć!

Anka: W centrum Gdańska jest deszczowy, marcowy poranek, a my jesteśmy głodne. Teoretycznie rozwiązanie takiego problemu powinno zająć chwilę. W praktyce znalezienie restauracji, która o tej porze przygarnie wygłodniałego klienta, graniczy z cudem.

Marta: Po kwadransie już wiemy – większość lokali jest o tej porze zamknięta, a ta część, która szczęśliwie pracuje od rana, obsługuje głównie (lub jedynie) hotelowych gości.

A: A przecież śniadanie to podstawa, co wbijano mi do głowy od dziecka i pewnie dlatego w czasach studenckich jadłam jogurt, popijałam kawą, a potem szłam na papierosa.

Teraz sprawy mają się zgoła inaczej i biada mi, jeśli po jakiejś godzinie czy dwóch od obudzenia, nie zjem czegoś konkretnego! Organizm domaga się kalorii. Dzisiaj koniecznie w postaci śniadania a la carte.

M: Racja, żadna tam naprędce upichcona jajecznica, żadna kanapka z żółtym serem zjedzona na stojąco w kuchni. Ma być porządne śniadanie, z dużą ilością dobrej kawy i niespieszną rozmową.

Na szczęście przypominam sobie o wspaniałych jajkach w koszulce na gniazdku szpinakowym, które onegdaj serwowano w restauracji Zeppelin.

Decyzja zapadła: czas odświeżyć to wspomnienie.

Idziemy!

Restauracja w Hotelu Wolne Miasto, dawny Zeppelin mieści się w przy ulicy Św. Ducha. Bezpośrednie wejście do restauracji (od ul. Tkackiej) wygląda nieco jak wejście od kuchni, ale w przypadku restauracji to chyba nie powód do niepokoju. Sala o tej porze wygląda jak każda hotelowa stołówka: sporo klientów, zimny bufet i kelnerki roznoszące kawę.

Wystrój jest spokojny, wzorowany, tak jak w przypadku wielu innych lokali, na wystroju hal odlotów międzynarodowych. Jest czysto, równo, gładko. Błyszczy również sufit, co może dawać pewien element zaskoczenia.

A: A mi się ten sufit podoba, daje wrażenie, że sala jest wyższa niż w rzeczywistości. Za to nie podobają mi się okruszki na stołach i plastikowe miotełki, którymi kelnerzy pracowicie zmiatają obrusy, zwłaszcza że mojego nie zdążyli zmieść.

Ale uwaga: jest karta! Skwapliwie chwytamy ją w ręce, otwieramy i...

M: Pierwszy rzut oka na kartę dań uświadamia nam, że nie przypomnimy sobie niebiańskiego smaku jajek w koszulce na szpinaku. Przepadły razem z dawnym szefem kuchni. Zamiast tego jest żelazny repertuar wszystkich restauratorów tej części świata: jajecznica, jajka sadzone, omlet, parówki (nie wierzę, naprawdę parówki?) a do tego zimny bufet i ciepłe napoje. Taki zestaw zamyka się w okrągłej sumie trzydziestu złotych. 
A: Może cielęcość parówek uprawomocnia ich obecność w karcie?

Skoro o szpinaku mogę tylko pomarzyć, niech będzie coś z jajek Wybieram omlet, ale zamieniam kiełbasę na szynkę. Do picia zamawiam cappuccino.

Tymczasem Marta niestrudzenie poszukuje czegoś dla siebie.  

M: Przewracam kolejne strony karty i dalej się dziwię. Szef kuchni wziął sobie do serca dobre (?) rady i odchudził kartę dramatycznie. Cztery dania główne, po trzy zupy, dania z makaronu i sałatki oraz cztery przekąski. I koniec. Ach, nie jeszcze desery, też trzy. Wreszcie wybieram polecaną przez kelnerkę najdroższą sałatkę. Do tego espresso.

Zastanawiamy się, czy dobrze rozumiemy zamysł szefa kuchni. Co prawda dań w karcie jest mało, ale za to składników w niektórych z nich mogłoby starczyć na kilka. Na przykład rzeczona sałata „Wolne Miasto” zawiera: sałatę lodową, gruszkę, melon, ser gorgonzola, prażone migdały, pomidory, ogórki, znów ser gorgonzola, krewetki oraz, uwaga!, rumowy winegret.

A: Podano do stołu! Na omlet nie czekałam długo, ale czas realizacji zamówienia to niestety nie jedyny czynnik przesądzający o sukcesie.

Szynki brak, jest za to kiełbasa, ale pomyłkę postanowiłam pominąć milczeniem (nie czepiam się szczegółów), bo już trwa wymiana kawy, o czym za chwilę.

Zależy mi natomiast na konsystencji omletu, bo przesmażone jajka mogę sobie sama w domu zrobić, czego zresztą unikam jak ognia. Natomiast jeśli chodzi o pomidory – niby wiem, że nie należy ich zamawiać w marcu, ale czasami się nabieram.

I jeszcze cappuccino lubię pić z większej filiżanki.

Tak przy okazji: szklanka wody kosztuje sześć złotych.  

M: U mnie było tak, jak się wydawało, że będzie. Sałatka przeładowana, bez myśli przewodniej. Dressing za tłusty. Wykonanie zwyczajne – ani finezji, ani polotu, ani nawet zwykłego porządku. Krewetki tłuste i lekko ciepłe. I na dodatek chłodne espresso (kelnerka początkowo przyniosła dwie kawy z mlekiem i długo nie dawała po sobie znać, że wie, czym się mogą różnić od espresso). My naprawdę nie jesteśmy wymagające. Ale...

A: Eee, tam, nie jesteśmy wymagające. Oczywiście, że jesteśmy!

Ale ja bym im dała jeszcze szansę. Jestem ciekawa dań głównych, szczególnie owych litewskich zeppelinów – może skoro jest ich tak mało, to faktycznie są dopieszczone? Byle tylko nie było tak, jak głosi reklama się na jednym z portali internetowych: „Z przyjemnością wyserwujemy Państwu nasze potrawy!”

Bo jeśli znowu mają nam coś „wyserwować”, to ja dziękuję.

Anka i Marta, 25 marca 2011r.

Restauracja w Hotelu Wolne Miasto, Gdańsk, ul. Świętego Ducha 2